Dodatkowa fucha w komisji wyborczej w zamian za podpisy lub darowiznę

Wybory prezydenckie mogą być szansą na dorobienie kilku złotych. Ile można zarobić i czy jest to łatwy kawałek chleba? I czy każda „praca” w komisji wyborczej to rzeczywiście praca?

Już niedługo wybory prezydenckie, zatem od kilkunastu dni trwa szaleńcza pogoń za podpisami, które uprawniają do zarejestrowania Kandydata przez Państwową Komisję Wyborczą. Dla niektórych komitetów, konieczność szybkiego zebrania podpisów oznacza „lekkie” naginanie zasad etyki poprzez oferowanie pracy w zamian za zebranie odpowiedniej ilości podpisów pod kandydaturą. Niekiedy też, aby dostać pracę w komisji wyborczej, trzeba złożyć darowiznę.

Praca oferowana  w zamian za podpisy pod kandydaturą wcale nie jest pewna. Oznacza to tyle, że choć Komitety Wyborcze ją oferują, nie są w stanie rzeczywiście zagwarantować miejsca w komisji. Hitem w tym roku była „oferta nie do odrzucenia”, w myśl której gwarantowaną pracę w komisji wyborczej miał każdy, kto zebrał podpisy na kandydata Kornela Morawieckiego  i uiścił opłatę w wysokości 5 zł na „pokrycie kosztów”. Cała zabawa polega na tym, że praca w komisji nie może być gwarantowana, a jeśli kandydat nie zgromadzi odpowiedniej liczby podpisów, to komitet nie zarejestruje kandydata, a co za tym idzie – nie może zgłosić chętnego do pracy w komisji wyborczej. Na zebranie niezbędnych  100.000 podpisów komisje mają czas do jutra. Ciekawe czy rano pojawią się jeszcze jakieś „wyjątkowe oferty pracy last minute”?

A ile można na pracy w komisji zarobić? Między 135 a 165 zł na rękę, co przy około 10 godzinnym dniu pracy w komisji (przy wydawaniu kart i liczeniu głosów) oszałamiającej stawki na godzinę nie daje, choć z drugiej strony, lepsze 150 zł niż nic…